Poranek, jak i reszta dnia do słonecznych nie należał. Kąpiel została zaliczona w strugach ciepłego deszczu, a potem "komu w drogę, temu czas".
Jak to w polskich biurach turystycznych bywa, wszystkie plany naszym Paniom turystkom zostały, zaraz po przylocie pozmieniane! Wycieczka do Tossy odwołana, a na jej miejsce plażowanie.
Plażowanie w kapuśniaczkowym deszczu? Hmm......Więc zapakowaliśmy nasze Kobietki, a także wspólniczkę ich niedoli, Grażynkę w samochód i wyruszyliśmy na podbój...
Nie, nie ! Nie latynoskich pseudo mucho!
Na podbój tutejszych ogrodów florystycznych . Pierwszy z nich to Pinya de Rosa, czyli kaktusowy raj!
Bożenka? Widziałam w siostrze samą siebie. Biegała jak dziecko, dotykała, obejmowała i podskakiwała w swej zwiewnej, morelowej sukieneczce...nikt by nie wpadł na to , że tak krucha i eteryczna niczym nimfa istota to Pani oficer od pożarów!
Natomiast Mamcia Kamila zastanawiała się nad tym, czy udałoby się przemycić kilka szczepek tego kwiecia samolotem do Polski i dosadzić do jej bogatej uprawy doniczkowej.
Kaktusy przynajmniej nie uschną w podróży, pomyślałam i podpowiedziałam głośno.
Pomiędzy kaktusami wpadliśmy na Edytkę, samotną podróżniczkę z naszej ziemi ojczystej , którą postanowiłam dołączyć do naszej grupy a pozostała część załogi nie była przeciw a nawet za!
Następny na trasie był długo wyczekiwany i utęskniony przeze mnie Jardins de Santa Clotilde- syreni raj.
Każda z nas poczuła się chociaż przez chwilę syrenką Arielką, tylko biedny Kamil nie nadążał ze zmianą pięciu aparatów i pstrykaniem zdjęć.
Biedny chłop, sam jeden i tyle Arielek 😂😂😂 ale podobno od przybytku głowa nie boli.
Na co On rzekł " Co za dużo, to niezdrowo!"
Dzień mimo iż pogodowo mokrawy to był udany.
Dziękuję wam moje Kobietki, że przyjechałyście do naszej Hiszpanii.
Do zobaczenia.